Artur Lewczuk Artur Lewczuk
475
BLOG

"Wołyń" - film trudnej nadziei

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Kultura Obserwuj notkę 3

Pisanie tekstu ma w sobie coś ze stwarzania świata. Zaczyna się od próby trudu skomponowania poematu zarysu drogi, którą trzeba pójść, żeby uchwycić i wyrazić sens tego, co kłębi się, narasta w umyśle i w duszy, co jest najpierw zaledwie przeczuwane, ledwie uchwytne, podobne do zarysu sylwetki w omroczu nocnym. Niby wiem, co chciałbym powiedzieć, czuję w sobie nacisk myśli, ale otacza ją jakaś niewidzialna skórka, która nie pozwala, żeby wyraźnie zobaczyć to, co ona okrywa. Dopiero, gdy skórka pęknie i myśl z niej się rozbierze, przychodzi jedna z najbardziej miłych chwil pisania – to chwila porządkowania i nazywania tego, co wcześniej było tylko melodią mgieł namysłu, bezsłownym szmerem wrażeń, okręcaniem się wstęgą próby zrozumienia tego, co tak nieuchwytne a przeczuwane. A potem już tylko przyozdobić to, czemu nadało się nazwę, by w końcu pochylić się nad tekstem z uśmiechem wyrażającym pochwałę zmęczenia.

Kiedy tuż po obejrzeniu „Wołynia” pomyślałem, że chcę napisać tekst o nim, wydało się mi, że wystarczy jedna noc, aby powstała partytura rapsodu, jaki w sobie usłyszałem, gdy zobaczyłem ten film. Tak się jednak nie stało. Mijały dni. Pochylałem się nad klawiaturą; próbowałem pisać i raz po raz przerywałem pisanie z poczuciem, że te kilka zdań, które powstały, to nie to, co chciałbym powiedzieć. Za każdym razem próba pisania o filmie kończyła się moim zastygnięciem w smutku i w długim milczeniu. Wyglądało to tak, jakbym nie chciał ułożyć tego filmu w coś, co byłoby wyrazem zawartej w nim myśli, jakbym tej myśli bardzo się bał.

W końcu doszedłem do przekonania, że tekstu o „Wołyniu” nie napiszę. Pomyślałem, że nie chcę uczestniczyć w rozważaniu, czy „film jest dobry i czy warto na niego pójść”, że nie chcę mówić, czy należałoby o coś go wzbogacić albo coś z niego wyjąć – bo jak odnieść się do wywołanego przez „Wołyń” przerażenia tym, co tkwi w ludziach i powoduje, że czasami człowiek staje się bestią? Jak odnieść grozę filmu do grozy ludobójstwa, które dokonało się na Wołyniu? Jak mówić o sposobie ukazania amoku, obłędu, wściekłości zła pokazanego w „Wołyniu” w odniesieniu do tego, które pustoszyło południowe Kresy kilkadziesiąt lat temu? Nie chciałem nurzać się w dyskusji na temat tego, czy należało taki film jak „Wołyń” stworzyć teraz, kiedy na Ukrainie trzęsie się ziemia od wojennej tragedii – bo czyż prawda może pojawiać się tylko w „dobrym czasie” i czy troska o czyjeś dobre mniemanie o sobie, lęk przed czyimś oburzeniem są wystarczającym powodem, żeby skrywać prawdę? I czymś niedorzecznym wydało się mi zastanawianie się nad tym, czy istnieje jakieś usprawiedliwienie, zrozumienie dla mordu, a zwłaszcza tego, którego dokonał jeden naród na drugim narodzie – jak próbowali czynić to niektórzy krytycy filmowi o lewicowej proweniencji. Wydało się mi, że o tym filmie należy przede wszystkim rozmawiać z samym sobą, że obrazy z niego trzeba przechowywać w pamięci, by potem w duszy, na wyobrażanych w niej, a ukrywanych przez polityków przez dziesiątki lat grobach, zapalać kaganki współczucia, rozniecać płomyki modlitw. Pomyślałem jednak w pewnej chwili, że o „Wołyniu” można mówić nie tylko jako o opowieści o złu, że jest w nim też piękno warte refleksji i że jemu warto się przyjrzeć. Stąd też te moje słowa.

Są w tym filmie takie filary, które powodują, że nie cała jego konstrukcja myśli przygniata widza swoim ciężarem. Intensywnie, wyraziście namalowany obraz możliwego piękna życia. Wojciech Smarzowski umieszcza na początku filmu i na jego końcu. Na początku jest to obraz intymnego spotkania Zosi z jej ukochanym Petrem. Na końcu jest nim scena ukazująca przekroczenie przez Zosię i jej dziecko rzeki wozem, którego woźnicą jest Petro. Te dwa obrazy są połączone nicią wątku Zosi Głowackiej-Skiby oraz rozsianymi gdzieniegdzie w tragicznej fabule scenami ukazującymi heroizm przeciwstawiający się pokusie zdziczenia. Zło ukazane w „Wołyniu” ujęte jest w ramę piękna, a tym samym nie jest ono przedstawione jako coś, co nieuchronnie zawsze rozpełza się żmiją słów, czynów na wszystkie strony, niezależnie od ludzkiego wysiłku w mierzeniu się z nim. Wojciech Smarzowski, podobnie jak twórcy antycznych dramatów, nie stawia widza tylko wobec historii ludzkiego zaślepienia nienawiścią, ludzkiej winy i nie zostawia go w osamotnieniu z myślami wiodącymi ku rozpaczy. On, tak jak dawni mistrzowie dramatu, opowiedzianą w filmie historię równoważy opowieścią o pięknie.

I wcale nie jest tak, że jest ona wyrażona schematycznie, choć Smarzowski w „Wołyniu” wykorzystuje wiele schematów właściwych dla opowieści parabolicznych, choćby motyw utraconego raju, wesela, wody, ironii losu, walki dobra ze złem, światła i ciemności, drogi prowadzącej przez kręgi piekła, ognia, granicy, mostu, przejścia na drugą stronę rzeki, zderzenia tego, co niskie z tym, co wysokie. Użyte w „Wołyniu” schematy fabularne są jednocześnie demistyfikowane i opatrywane bliżej nieokreślonym niepokojem, który towarzyszy z pozoru radosnym i niewinnym scenom. Idylliczność wioski, w której mieszka Zosia czy wesela jej siostry, jest powierzchowna, bo jak się okazuje, pod powierzchnią ich piękna tli się zarzewie nienawiści, co objawia się choćby w scenie z komunistycznym wichrzycielem. Płacz Heli opuszczającej dom rodzinny to nie tylko płacz wzruszenia, pożegnania z domem to antycypacja przyszłych innych łez – wywołanych cierpieniem, wygnaniem Polaków z Wołynia. Podobnie jest z zabawą z cepami, które staną się potem narzędziem zbrodni, nienawistnym młóceniem ludzkiego ziarna. Zabawa ta w pewnym jej momencie przeradza się przecież w rywalizację pełną złości. Oczepiny Heli znajdą swoje zaprzeczenie w okrutnej scenie obcięcia jej głowy. Poraniona noga księdza, który zranienie lekceważy i obraca w żart, jest antycypacją męczeństwa księdza, który ginie w kościele z rąk przeżartych bestialstwem oprawców. Pełne uśmiechu popisywanie się przez młodzieńców zręcznością w rzucaniu z rąk do rąk palących się snopów żyta ma w sobie też jednocześnie coś z grozy i jest zapowiedzią straszliwej śmierci dzieci obwieszonych płonącymi snopami zboża. Początkowe kadry, w których pojawia się wielokrotnie motyw lampy, przy którego łagodnym, ciepłym świetle skupiają się ludzie i które rozświetla mrok, wraz z rozwojem akcji przemieniają się w kadry ukazujące pożogę, wielkie piekielne płomienie, przez które musi przejść człowiek. Przejście ze świata dobrotliwej codzienności wypełnionej uśmiechem, symbolicznie ukazane przez motyw bramy utworzonej z lamp, w świat zła, dokonuje się tu prawie niezauważalnie, w atmosferze niewiary w to, że sąsiad może stać się śmiertelnym zagrożeniem dla sąsiada. A jednak tak się dzieje.

Wojciech Smarzowski tym samym chce powiedzieć, że granica pomiędzy światem dobra i zła jest bardzo krucha i cały czas wymaga od ludzi baczności, straży, mądrości oraz miłości. Łatwo ją przekroczyć, dlatego trzeba nieustannie chronić w sobie dobro, czuwać przy nim, upewniać się co chwila, czy jest i czy nie zaczyna w jakimś miejscu pleśnieć złymi emocjami, chorą myślą. To niezwykle ważna przestroga i zadanie dla nas współczesnych, którzy pogrążeni w samozadowoleniu możemy przeoczyć zło w sobie samych, nie usłyszeć narastającego stuku żołnierskich butów, myśląc: „U nas? Nie, to niemożliwe.” A przecież bakcyl zła nie umiera, jego przetrwalniki istnieją cały czas, i tylko kwestią jest, czy znajdą warunki, które na nowo pozwolą im się rozwinąć. Stąd droga do zrozumienia, że powinniśmy starać się całymi naszymi silami nie dopuszczać, aby te warunki się pojawiły. Dlatego tak ważne jest, aby Ukraińcy i Polacy dokonali obrachunku z przeszłością, ale nie na gruncie politycznego kompromisu, bo on nic ostatecznie nie rozstrzyga, lecz na gruncie prawdy, przemiany dotychczasowego widzenia tragedii wołyńskiej.

Znamienne jest właśnie to, że w parabolicznej opowieści stworzonej przez Wojciecha Smarzowskiego motywu przemiany nie ma. Ten brak również czyni „Wołyń” filmem prawdziwym i mądrym. Nie jest on tym samym filmową, schematyczną baśnią. To nie opowieść ze szczęśliwym zakończeniem. Zło tu się nie przeobraża w poczuciu winy w dobro, nie prosi o wybaczenie, nie przechodzi ekspiacji. Jeśli nie rozszarpuje kolejnej ofiary, jeśli ktoś mu się wymyka, to tylko dlatego, że nie może ono chwilowo rzucić się, żeby zranić ofiarę. Co prawda widzimy bohaterów, którzy ciągle z tym samym entuzjazmem witają a to władzę sowiecką, a to niemiecką, by później dać się ponieść fali nacjonalizmu ukraińskiego, ale to akurat jest jedynie koniunkturalizm. Wojciech Smarzowski zatem mówi, że wołyńska tragedia wciąż trwa, że to nie jest zakończony dramat. Domaga się on epilogu – przemiany. Jakiej? Odpowiedzią na to pytanie są ramowe obrazy piękna wpisane w film. Przyglądając się im, ich poetyce, można odnieść wrażenie, że wydarzenia w nich ukazane dzieją się niejako poza światem rzeczywistym. I tym samym należy traktować je jako komentarz reżysera dotyczący zła przedstawionego w „Wołyniu”. Scena miłosna z Zosią i Petrem to w moim przekonaniu jedna z najpiękniejszych scen miłosnych w polskim kinie. Rozgrywa się w atłasie nocy, nad wodą. W wodę wsiąka blask miesiąca – miłość Petra. Fale niosą miłosną, czułą srebrzystość jego uczucia. Rozpada się ona na drobne krople i delikatnym szmerem wkrapla się w rozchylone, rozpragnione usta Zosi. Napełnia ją miłością i unosi prądem szczęścia, które koi. Wymowa tej sceny jest oczywista – to nuta nawoływania do istnienia przez miłość, która jest częścią pieśni śpiewanej przez sztukę od wieków. Tę pieśń i dzisiejsze narody powinny znać. Jak pokazuje dyskusja toczona na temat „Wołynia” na Ukrainie, nie jest to jednak takie proste. Być może wiele wody czasu będzie musiało upłynąć, zanim nastąpi ukojenie bólu dusz okaleczonych wołyńską tragedią.

Scena kończąca „Wołyń” to w istocie głos skierowany do Ukraińców o wyprowadzenie obu narodów – polskiego i ukraińskiego – z nieprzebytej do końca przez nas żałoby, nieprzebytej albowiem sprawcy wołyńskiego mordu milczą – nie mają w sobie mądrości żalu za grzechy i mądrości wypowiedzenia bezwarunkowej prośby o wybaczenie. Scena, w której pojawia się duch zabitego przez enkawudzistę Petra powożący wozem z Zosią i ich dzieckiem (wóz przejeżdża przez długi most przerzucony przez rzekę), jest wielkim płakaniem, w którym Ukraińcy powinni zobaczyć dłoń wyciągniętą ku nim przez Polaków, tym bardziej że w scenie tej Petro i dziecko to symbole przekonania Polaków o pięknie tkwiącym w ukraińskim narodzie i tego, że łączy nas wspólne dziedzictwo ducha, wartości. Czy most zostanie przekroczony? Czy, to prawda niełatwą, bo piaszczystą, ale żółtą drogą pod kopułą błękitnego nieba będziemy mogli wjechać na bezkresną równinę nowej historii? Na to pytanie w filmie nie ma odpowiedzi. „Wołyń” nie jest filmem łatwej nadziei, ale wierzmy, że przyjdzie taki czas, kiedy znowu powrócimy do doliny Dniestru, o której tak pięknie pisał swego czasu Jerzy Stempowski, gdzie mieszkańcy byli jedną wielką szachownicą ludów, pełną wysp, enklaw, a mimo to żeglarzami tego samego morza, na którym nie dochodziło do hańbiących abordaży, a jeśli zdarzały się katastrofy, to rozbitkowie zawsze mogli liczyć na pomoc podróżników z innych statków.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura