Artur Lewczuk Artur Lewczuk
2080
BLOG

Włodzimierz Puchalski – człowiek, który umiał patrzeć

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Rozmaitości Obserwuj notkę 29

Dom, w którym mieszkał przez wiele lat, znajduje się we wsi Morusy, niedaleko Tykocina. Wspominając dni w nim spędzone, tak niegdyś mówił o jego okolicy: "Widziałem w swoim życiu wiele jezior, rzek, rozlewisk, ale nieodparty urok tych bezkresnych wód, właśnie tam, w Morusach, obejmujących ogromną przestrzeń krajobrazu, należy w moich wspomnieniach do najpiękniejszych. Wokoło roiło się od ptactwa. Odległe brzegi i sylwetka Tykocina tonęły we mgle porannej". 

Dzisiaj dom ten jest miejscem niedostępnym dla kogoś, kto chciałby do niego wejść ot tak prosto z drogi i odczuć w omszałym zapachu jego wnętrza miniony czas, kiedy to jego gospodarz do późnej nocy pochylał się nad kuwetami, z których łowił niezwykłe fotografie nadbiebrzańskiej i nadnarwiańskiej przyrody. Ta niedostępność jego domu, z którego często wyruszał na swoje bezkrwawe łowy, jest dla mnie znacząca. W jakimś stopniu stanowi symbol naszej wygasającej pamięci o człowieku, który dla rozwoju polskiej fotografii przyrodniczej i polskiego filmu przyrodniczego uczynił niezwykle dużo, który przez swoją twórczość uczył Polaków miłości do natury. 

Początki

Urodził się 6 marca 1909 r. w Mostach Wielkich koło Lwowa. Pasję fotografowania wyniósł z domu rodzinnego. W dużej mierze zrodziła się ona w nim dzięki jego dziadkowi Hieronimowi Sykorze, który pewnego dnia swojego czternastoletniego wnuka obdarował aparatem fotograficznym. Włodzimierz prawie natychmiast zaczął robić użytek z aparatu, próbując utrwalać na zdjęciach tętno tak ukochanej przez niego natury. Już pierwsze próby fotograficzne świadczyły, że należy do ludzi, którzy „umieją patrzeć”. W swoich fotograficznych obrazach ukazywał najczęściej świat zwierzęcy. Czynił to tak, by pokazać go w jego humanistycznym wymiarze. Zdjęcia Włodzimierza Puchalskiego to sceny z życia natury, w których przedstawione są „pierwsze nauki chodzenia”, miłość, tęsknota, codzienny trud w zdobywaniu pokarmu. To opowieści o tragizmie walki o przetrwanie, o rozpaczy, o samotności, ale i o zwierzęcych radościach, zabawach, a nawet psotach. Ten bezkrwawy łowca swoimi zdjęciami odsłaniał tajniki natury w taki sposób, byśmy widzieli w niej twór odczuwający, wrażliwy, myślący, mający swoje zamiary, cele, swoje dobre i złe dni. On nie tylko pokazywał na swoich fotografiach przyrodę, ale prowokował nimi do refleksji. Samo pokazywanie czegoś to jeszcze nie wszystko, dyskutowanie o tym, myślenie o tym, co pokazane, szukanie treści, uczuć, wrażeń estetycznych w tym, co pokazane, to jest istota obcowania ze sztuką. Fotografie Włodzimierza Puchalskiego były trwającą przez lata narracją o niezwykłości świata, wyrażającą mądrą afirmację życia w wielorakim jego kształcie. Daltonizm, na który cierpiał, sprawiał, że ta narracja miała głównie czarno-białą formę, ale to wcale nie umniejszało wartości jego zdjęć, tym bardziej że wielobarwność nie jest warunkiem doskonałego zdjęcia, niekiedy staje się wręcz utrudnieniem w wyrażeniu jego treści. 

Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął studia na wydziale rolniczo-leśnym Politechniki Lwowskiej. Tam zdobył dyplom inżyniera agronomii i zaczął pracę na uczelni w katedrze fotochemii. W tym okresie jako pierwszy w Polsce twórca zrealizował dokument z życia zwierząt pt.: "Bezkrwawe łowy". W 1936 roku został autorem pierwszej w Polsce wystawy o tematyce przyrodniczej i myśliwskiej. Rok później zdobył złoty medal na Wielkiej Olimpiadzie Łowiectwa w Berlinie za fotografię przedstawiającą dzika w lesie.

Kiedy wybuchła wojna złożył sobie przyrzeczenie, że dopóki wojna nie skończy się, nie będzie robił zdjęć. I tak się stało. Swój sprzęt fotograficzny zakopał nieopodal leśniczówki, w której mieszkał jako leśniczy w Puszczy Sandomierskiej. Cóż, jak mawiał Cyceron: „W czasie wojny milkną muzy (Inter arma silent Musae). 

Przygoda z filmem

Po zakończeniu wojny, będąc już uznanym fotografem, podjął się zadania zorganizowania krakowskiego Instytut Filmowego.Od 1956 r. pracował w Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi jako operator i reżyser. Pierwszym powojennym sukcesem filmowym Włodzimierza Puchalskiego była „Ptasia wyspa”. Film ten to jeden z prekursorskich na świecie dokumentów przyrodniczych z życia ptaków o wysokich walorach artystycznych.

Do przełomowych dzieł Włodzimierza Puchalskiego w światowym filmie przyrodniczym należy również dokument „Nietoperze”. Zdecydowała o tym nie tylko sama tematyka filmu, ale też zastosowana w nim, jak na tamte czasy, nowoczesna technika filmowania nietoperzy. Zdjęcia zrealizowano w naturalnym siedlisku tych ssaków: w grocie lodowej w Dolinie Kościeliskiej, w grotach Ojcowa i grotach w okolicach Częstochowy.

W roku 1957 Włodzimierz Puchalski został zaproszony do udziału w wyprawie naukowej Polskiej Akademii Nauk na Spitzbergen. Z wyprawy tej przywiózł pięć pięknych filmów arktycznych, m.in. „Śpiewające góry”, które przedstawiają ogromne ptasie kolonie, których środowiskiem życia są nadbrzeżne skały. 

O tym, jak Włodzimierz Puchalski podchodził do swojej filmowej pracy, mogą świadczyć wydarzenia związane z realizacją dokumentu „Nasze zwierzęta stepowe”. Z tym filmem wiąże się historia tchórza stepowego, którego Włodzimierz Puchalski odnalazł w czasie realizacji filmu. Naukowcy mieli przekonanie, że tego zwierzęcia nie ma już w Polsce, że wyginęło ono u nas wiele lat temu. W czasie kręcenia tego dokumentu Włodzimierz Puchalski poszukiwał przede wszystkim susła, któremu chciał poświęcić szczególną uwagę. Kiedy udało się mu odnaleźć norę tego gryzonia, jak myślał, i próbował do niej zajrzeć, okazało się, że znajduje się w niej sześć maleńkich tchórzy stepowych. Ponieważ matka porzuciła małe, Włodzimierz Puchalski zabrał całą szóstkę do domu w Morusach i zaczął się nią opiekować. Przychodziło mu to na początku z trudem, bo małe susły nie chciały jeść. Widząc co się dzieje, postanowił zachowywać się jak mama susłów: brał kawałki mięsa w usta i tak je im podawał. Okazało się to świetnym pomysłem. Maleńkie susły wkrótce odnalazły we Włodzimierzu Puchalskim troskliwego opiekuna, którego obdarzyły swoim zaufaniem. 

W Morusach

Włodzimierz Puchalski w domu w Morusach nie tylko opiekował się zwierzętami. Wiele czasu spędzał wśród mieszkających tam ludzi, zawsze ich ciekawy, z upodobaniem przyglądał się ich codziennemu życiu, ich kulturze. Z tych sąsiedzkich wypadów wracał często zaopatrzony w pętka kiełbasy, słoiczki z miodem, sery, nalewki. Z upodobaniem uprawiał przydomowe rabatki, warzywa. Najważniejsze jednak z tego wszystkiego były fotograficzne łowy. Wychodził na nie ze swojego domu w Morusach bardzo wcześnie, kiedy ledwie zaczynało świtać. Zabierał ze sobą śniadanie – herbatę w termosie, jajka na twardo, jakieś sznycelki i zaszywał się w trzcinach, czatował na grądzikach. Potrafił godzinami w bezruchu czekać na swojego fotograficznego aktora, aż ten wróci do swojej kryjówki, czy też będzie szedł do wodopoju. 

„Wielka przygoda”

Terenem fotograficznych łowów Włodzimierza Puchalskiego były przede wszystkim rozlewiska Biebrzy i Narwi, ale choć kochał nade wszystko ojczysty krajobraz, pragnął też „wielkiej przygody”. Z tego pragnienia zrodził się jego projekt cyklu filmowego dla telewizji i Polskiej Kroniki Filmowej poświęcony przyrodzie bieguna południowego. Nabrał on realnych kształtów, kiedy Włodzimierz Puchalski dołączył do zorganizowanej w 1978 roku polskiej polarnomorskiej ekspedycji naukowej, której celem stały się właśnie południowe antypody. Włodzimierz Puchalski na statku, jak i w czasie pobytu na biegunie południowym zapisywał wszystkie wydarzenia tam zaszłe i własne przemyślenia w listach do żony i córki. Notatki te wyrażały fascynację światem wiecznego śniegu. Zawierały chłopięcą radość życia, o czym mogą świadczyć następujące słowa: „Od rana łażą po mojej budzie skuły i kwaczą, bym się ujawnił, bym dał im coś - więc jakże można nie przyjąć takiego zaproszenia od ptaków. Zawsze coś mam na czarną godzinę, ale dla siebie, więc dzielę z tego dla nich, oczywiście, te co są rano, to moje najwierniejsze, prawie nie odstępują cały dzień - zawsze mnie wypatrzą, przylecą, odprowadzą, choćbym szedł daleko. Jakież to mądre i miłe ptaki. Nie myślałem nigdy, że dziki ptak może nabrać tyle zaufania do człowieka (jeszcze dzikszego, bo tacy jesteśmy).” 

Ostatnie dni

Na statku w czasie podróży w jednej ze skrzyń znalazł świerszcza. Uczynił go swoim powiernikiem i jednocześnie postanowił sam o nie się zatroszczyć, trzymając go w słoiku. Dużo mówił o nim swoje córce. Kiedy zadzwonił do niej w jej 19 urodziny, świerszcz właśnie dopiero co zmarł z zimna, wtedy powiedział jej, że przeczuwa, iż jego to samo czeka. Dzień po tej rozmowie 19 stycznia 1979 w czasie porannych zdjęć na Wyspie Króla Jerzego Włodzimierz Puchalski nagle zasłabł obok przygotowywanego do pracy statywu. Przybyły na miejsce lekarz nie mógł już mu pomóc. Serce nie dało się pobudzić do życia. Włodzimierz Puchalski został pochowany następnego dnia na wzgórzu obok bazy, niedaleko lodowca, który wcześniej już nazwano jego imieniem. Jego ciało pozostało w lodach Antarktyki. Po latach jego córka tak o tym tragicznym wydarzeniu mówiła: „Nie było pogrzebu, nie było rozpoznania zwłok, nie było gdzie zapalić świeczki. Po prostu wyjechał i gdzieś tam jest…” Zostawił jednak po sobie 60 filmów przyrodniczych, mnóstwo książek, ponad 100 tys. negatywów i kilka tysięcy fotogramów. 

Powroty

Choć jego ciało spoczęło tak daleko od ojczyzny wierzę, że jego dusza czasami wraca do miejsca, które tak ukochał i w którym zaczął kształtować się jako przyrodnik, jako człowiek miłujący naturę. Wierzę, że znowu przemierza nadbiebrzańskie i nadnarwiańskie łąki. Przygląda się wtedy z podziwem i uwielbieniem ich urodzie, odkrywając drzemiące w nich tajemnice. Kiedy wiosennym świtaniem z przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym, podpierając się statywem przedzieram się przez gęstą narwiańską mgłę i słyszę w pobliżu trzask łamanej gałązki, jestem pewien, że gdzieś obok mnie w mlecznej zasłonie rzeki pan Włodzimierz właśnie przygotowuje szałas, z którego łowić będzie piękno świata, by potem oczarowywać swoimi fotografiami anioły w niebie.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości